Matki na starcie są straszliwie
przegrane, z jednej strony doświadczają najpiękniejszych momentów w swoim
życiu, a z drugiej czeka je walka i to z personelem szpitala. Poród pięknie
przyjęty, lekarze skaczą wokół nas na każde jęknięcie, położne uprzejme
pomagają borykać się z narastającym
bólem i strachem. Potem dziecko się rodzi zawożą nas do sali poporodowej i
zaczyna się cała lawina nieszczęść. Bynajmniej ja tak to odczułam.
Zaczęło się niewinnie, przeszli
lekarze na obchód i zadecydowali, że jak tylko troszkę lepiej się poczuje to
przyjdzie ktoś wyciągnąć cewnik i pomóc wstać żeby dojść do łazienki itp. Och…
gdy tylko wyszedł lekarz to jedna z położnych czy pielęgniarek (już teraz nawet
nie pamiętam) jednym szybkim ruchem pach i wyciągnęła cewnik. Nie zdążyłam
nawet zaprotestować! Od razu kazała mi wstawać. Posłusznie jakimś cudem
podciągnęłam się do siadu i już mi było słabo, a ta mnie pociągnęła dalej i
miałam już chodzić. Zrobiłam tylko jeden krok i od razu padłam z powrotem na łóżko.
Nie miałam kompletnie sił, ciemno miałam przed oczami. Wielkie zdziwienie miała
ta baba wymalowane na twarzy. Ale to jeszcze nic potem przyszły mi pomagać
kobiety od noworodków karmić dziecko i każda oczywiście inna metoda, na chama
pchały twarz dziecka na pierś. Malutka mi się zanosiła niesamowicie, bo nic
tylko pchały ją na cyca, a mnie ściskały brodawki żeby wyszły na wierzch.
Bolało okrutnie. Układały mi dziecko na rękach mądrując się, że tak mi będzie
wygodniej. Akurat… albo miałam ją za nisko albo za wysoko. Podkładały mi pod
ręce tysiące ręczników i innych dziwnych rzeczy ale wcale mi to nie pomagało, a
jak powiedziałam że nie chce takiej pomocy to wielkie oburzenie i zaraz mnie
pouczały, że się oburzam.
Najgorsze były noce. Leżałam w
pozycji półsiedzącej modląc się, żeby dziecko mi się nie budziło, bo nie
mogłam się ruszyć. Do telefonu miałam z jakieś 10 kroków, które na tamtą chwilę
była jak wyprawa na Mount Everest. Gdy musiałam już po którąś z tych kobiet na
dyżurze zadzwonić i łaskawie przyszła żeby nakarmić mi dziecko butelką lub
przebrać albo umyć bo mi się dzidzia smółką załatwiła to słyszałam tylko jedno w
kółko „musi się Pani ogarnąć, zaraz będzie druga doba od porodu a Pani nie może
wstać do dziecka”. Usiadłam i się rozpłakałam, cholera jasna byłam przecież po
cesarce, schodzenie z łóżka szpitalnego zajmowało mi około 10 minut, rwało mnie
i bolało, nie miałam sił wziąć własnego dziecka na ręce mimo, że to była jedyna
rzecz jakiej pragnęłam pod słońcem i jeszcze ten baby baby blues... Nikt tam się nikim nie przejmował. Najgorsze
jest to, że przy wypisie do domu, po drugiej dobie od cięcia nie przyszedł do mnie żaden
lekarz sprawdzić jak wygląda moja rana ani czy w ogóle powinnam wyjść. Dostałam
kartę wypisową w pośpiechu i miałam tylko podpisać, że wychodzę. I wyszłam
dziękując Bogu, że Julcia była zdrowa i mogłam ją zabrać już do domu…
A wy drogie mamy jak
przetrwałyście pobyt w szpitalu???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz