Po porodzie dopada kobiety coś strasznego, coś co
zostawia ślad na psychice i psuje cały obraz nowej roli – roli matki. Jest to
tzw. baby blues lub co gorsza depresja poporodowa. Ja szczerze powiem nie wiem
co mnie trafiło ale trzymało mnie równy bity miesiąc. Zaczęło się wieczorem tuż
po porodzie jak zabrali mi małą do sali noworodkowej. Myślałam o wszystkim,
znieczulenie puszczało, rana mnie zaczynała boleć niemiłosiernie i lała się ze
mnie krew na potęgę. Jakby tego było mało ciągle słyszałam płacz Julki i wcale
nie mogłam spać. I wtedy zaczęłam szlochać zupełnie bez powodu i co gorsza wkurzał
mnie ciągły płacz mojego dziecka. Teraz to nie do pomyślenia dla mnie, ale
wtedy buzowały we mnie hormony i nie byłam wcale sobą. Rano jak przynieśli mi
malutką już nie miałam takich myśli jej widok mnie uspokoił, ale szlochanie mi
pozostało. Płakałam ciągle z byle powodu, nawet jak się cieszyłam! Po dwóch
dobach w szpitalu (które opisze innym razem) zostałyśmy wypisane do domu. I tu
się dopiero rozkręciła cała depresja. Nie potrafiłam i nie mogłam karmić małej
piersią co tylko pogorszyło mój stan psychiczny. Miałam kompletnie nie
chwytliwe brodawki, wklęsłe do środka, a maleńka nie potrafiła tego złapać. Ja
załamana próbowałam ściągać mleko laktatorem. 5 dni walki, ciągle tylko
pompowałam do butelek mleko, aż nagle dostałam takiego nawału pokarmu, że nie
nadążałam ściągać a malutka tego zjadać, piersi zrobiły mi się czerwone i
bolesne na maxa. Próbowałam jeszcze ją przystawiać, ale mała odwracała główkę i
wcale nie chciała pić ani kropli, a ja też nie mogłam usiąść z nią wygodnie ani
leżeć bo brzuch to czułam jakby mi rozrywało. Wizja ciągle pompującej lakatorem
matki na macierzyńskim wcale mnie nie cieszyła, bo nie miałam przez to czasu na
jedzenie ani na spanie, a już najgorzej bo brakowało czasu na zajmowanie się dzieckiem.
Wytrzymałam z bólem piersi dwa bardzo długie dla mnie dni. Okładałam kapustą,
polewałam piersi zimnym prysznicem i je masowałam przez dwie noce non stop. Ból
był tak mocny, że pięściami waliłam w ściany , tupałam nogami i już krzyczałam
na koniec, żeby to zatrzymać. Rano mąż zawiózł mnie do szpitala i to był już
ostatni gwizdek, bo już miałam zapalenie piersi. Dostałam leki na zatrzymanie
laktacji i tak zakończyła się cała historia karmiącej mamy… Załamałam się
totalnie. W domu po powrocie od lekarza, jakby tego było mało rana mi się
otworzyła i sączyła ropą. Wszystko za sprawą zimnych pryszniców, jednak
zalewanie rany wodą przez dwie noce nie sprzyjają gojeniu. Położna jak to
zobaczyła rozłożyła ręce i kazała jechać na oczyszczenie rany i zbadanie czy
coś się w środku nie wydarzyło. No i miałam kolejną wycieczkę do szpitala. Ranę
oczyścili i już miało być ok. Och jakże się myliłam. Okazało się, że Julka nie
trawi mleka sztucznego i zaczęły się zaparcia. Ja roztrzęsiona, zapłakana,
stałam nad nią taką biedną maleńką z bolącym brzuszkiem i wbijałam sobie do
głowy, że jestem najgorszą matką na ziemi. Myślałam, że jej płacz spowodowany jest
tym, że jestem złą matką, bo się nią nie zajmuje, bo tylko leże z tą raną na wierzchu i płacze.
Naprawdę teraz to nie do zrozumienia przeze mnie dlaczego byłam taka słaba, na
każdy płacz dziecka reagowałam histerią i sama płakałam razem z nią. Nie
chciałam jeść wcale, nie mogłam pić o sen też mi było ciężko, w dodatku lek na
zatrzymanie laktacji działał okropnie, miałam zawroty i ból głowy.
Dzięki Bogu, że miałam obok siebie mojego męża
przez dwa tygodnie, który zajmował się Julcią, wstawał do niej w nocy, tulił,
przebierał i co tylko się dało jak ja się zbierałam w sobie by dojść do siebie.
No i była jeszcze moja mama, którą trzeba ozłocić za anielską cierpliwość i
wyrozumiałość w całych tych 3 tygodniach, które spędziła u mnie by móc się
zatroszczyć o mnie i dziecko. Wspominam ten etap bardzo ciężko, ciągle mnie
bolał brzuch, psychicznie byłam rozbita. Nie umiałam się cieszyć tamtymi
chwilami z córeczką. Leżałam i spałam na siedząco, bo tylko tak jeszcze czułam
się w miarę komfortowo. Dziecko miałam tylko po karmieniu, żeby spała na mnie i
słuchała bicia serca, co dobijało mnie już całkowicie, bo nie mogłam być w
pełni jej mamą. Ciągle potrzebowałam, żeby mi ktoś pomagał, nawet wykąpać się
nie potrafiłam sama, musiał ktoś mnie asekurować żebym się nie wywróciła. To
był baaaardzo trudny czas, ale to wszystko sprawiło, że uwierzyłam w coś co
powiedziała mi mama „Im więcej problemów na początku, im więcej przecierpisz
tym bardziej pokochasz swoje dziecko”. Te słowa ciągle mam w głowie i to jest
prawda, dzisiaj moja córka jest dla mnie całym światem, a ja wiem, że ja jestem
całym światem dla niej! Na szczęście po trzech tygodniach rana się zabliźniła,
przestałam płakać z byle powodu i zaczęłam się cieszyć moim nowym życiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz