Gdyby ktoś mi powiedział w styczniu zeszłego roku, ze
dzisiaj będę szczęśliwą mamą prawie dwumiesięcznej Julki to bym wybuchła
śmiechem i nigdy w życiu bym w to nie uwierzyła. W grudniu dowiedziałam się od
lekarza, że nie będę mogła mieć dzieci. Znalazła mi torbiele i stwierdziła, ze
nie mogę jajeczkować. Dała mi jakieś tabletki i powiedziała, ze po tej kuracji
warto spróbować postarać się o dziecko. Wróciłam do domu roztrzęsiona i
wybuchłam płaczem. Pękło mi serce, bo o niczym tak nie marzyłam jak o tym by
zostać mamą. Po miesiącu od diagnozy przygarnęliśmy psa ze schroniska, taki
bezdomniak na pocieszenie do kochania i głaskania by zakleić pustkę w sercu.
Po trzech miesiącach zakończyłam leczenie tabletkami i z mężem zaczęliśmy
starać się o dziecko. Były to jedne z najgorszych 9 miesięcy, jakie przeżyłam,
bo z miesiąca na miesiąc coraz gorzej znosiłam porażki, wpadłam w totalny szał
na punkcie dziecka. Mierzyłam temperaturę, odliczałam dni płodne, chodziłam na
usg sprawdzać czy jajeczkuje… aż po 8 miesiącach tej paranoi skończyłam
planować, odliczać i myśleć o tym wszystkim. Minął miesiąc i pamiętam jakby to
było wczoraj, siedziałam na kanapie sącząc jabłkowe Somersby w kolejny szary
nudny wieczór ostatniego dnia listopada. Mój mąż szperał w internecie, ja
oglądałam jakiś serial. Nagle coś mnie tknęło żeby zrobić test ciążowy, bo tak
jakoś mi się przypomniało, że miałam dostać okres. Poszłam do łazienki jakby
się miało nic nie wydarzyć, bo przecież testy robiłam już od 9 miesięcy i nic
nie wychodziło, więc zrobiłam test odłożyłam go na pralkę i zaczęłam zmazywać
sobie makijaż. Po kilku minutkach odwracam się i widzę dwie różowe kreseczki.
Najpierw uznałam, ze to chyba jakaś pomyłka, a potem dotarło do mnie, że test
jest pozytywny. Ojjjj kotłowały mi się myśli w mojej głowie, brakowało mi
powietrza, zrobiłam się blada, ręce mi się trzęsły i ogólnie było mi słabo.
Wyszłam z łazienki trzymając test w ręce stanęłam przed moim mężem i
wydukałam „chyba jestem w ciąży”. On przyjął tą informację jak jedną z tych
najzwyklejszych w stylu ”dzisiaj na kolację zjemy pizzę, bo nie chce mi się nic
gotować” i bąknął mi „to dobrze” i to na tyle z entuzjazmuJ.
Całą noc nie spałam, trzymałam się za brzuch niedowierzając, ze tam może być
mała istotka. Wstałam po 6 rano i popędziłam do lekarza licząc, że już coś
będzie widać. Po 3 godzinach siedzenia w kolejce weszłam do gabinetu,
rozebrałam się i zrobiono mi usg. Tak i wtedy zobaczyłam malusieńką kropeczkę
wielkości 0,24 mm, najpiękniejszą i najcudowniejszą! Byłam wniebowzięta, chwila
nie do opisania! Jejku, miałam zostać mamą! I tak oto 1 grudnia zaczęła się
przygoda mojego życia – CIĄŻA!
Pierwszy tydzień ciąży był bezobjawowy, ja czułam, że
unoszę się w powietrzu, byłam szczęśliwa i relaksowałam się w domu na
zwolnieniu ciążowymJ A potem moja idealna ciąża dała się we znaki.
Najpierw senność, potem nudności, bóle brzucha, brak apetytu i myśli, że ta
ciąża to chyba jednak jest urojona, bo nic po mnie nie widać. W 10 tygodniu
poszłam na kolejną wizytę u lekarza. Brzuszek miałam malutki przytyłam zaledwie
pół kilo, miała być to kolejna rutynowa kontrola dzidzi. I wtedy mój lekarz
powiedział ”a teraz słuchaj” i włączył głośno bicie serca mojego dziecka… zrobiłam
wielkie oczy w stylu Bambi i się rozryczałam. Od tego dnia już nie tylko
uwierzyłam, ale i wiedziałam, że tam jest moja mała kruszynka, rośnie i żyje!
Mijały kolejne tygodnie mniej lub bardziej drażliwe, bo
huśtawka hormonalna zaczynała się coraz mocniej bujać w mojej głowie, aż w 15
tygodniu dowiedziałam się, ze w moim brzuszku rośnie dziewczynka J
Oczywiście mój mąż się troszkę rozczarował, bo myślał, że pierwszy będzie syn,
jak to chyba każdy facet. Córeczka, mała moja córeczka, od razu wybraliśmy
imiona – Julia Kornelia.
Po tym tygodniu ciąża jaką sobie zawsze wyobrażałam
zaczynała odbiegać od tego co się czyta w książkach i ogląda w hollywoodzkich
filmach. Brzuch mi zaczynał ciążyć i coraz bardziej boleć i do tego
niemiłosiernie swędzieć, kręgosłup się wyginał, a na całych udach i piersiach
pojawiły się masakryczne rozstępy. Tyłam w ekspresowym tempie, brzuch szybko
się powiększał i z każdym dniem Julka kopała coraz silniej i wierciła się coraz
intensywniej. W ostatnich trzech miesiącach ciąży już błagałam o to by urodzić.
Zaczynało się lato, dni były coraz cieplejsze ja miałam już na karku + 15 kg,
zaczęłam puchnąć, a moje sukienki w rozmiarze 42 były już za ciasne! Lipiec był
najgorszy ze wszystkich miesięcy, bo temperatura na dworze sięgała 33 stopni,
ja miałam reżim łóżkowy ze względu na ryzyko urodzenia przed terminem, spałam
na siedząco bo dręczyła mnie zgaga i dodatkowo już utyłam 26 kg. Byłam chodzącym
słoniem, pociłam się na potęgę i kąpałam 6 razy dziennie. W 37 tygodniu
wyciągnęłam piłkę do pilatesu i skakałam ile się dało, a codziennie wieczorem
szłam z mężem spacerować po schodach i tak aż do 39 tygodnia. 1 sierpnia
doczekałam się… o 15:52 urodziła się moja córka…
Generalnie dzisiaj już nie pamiętam większości objawów,
ciąże mimo wszystko wspominam wspaniale i chociaż już nigdy więcej nie założę
krótkiej sukienki ze względu na rozstępy i muszę dobrać lepszy strój kąpielowy
żeby zasłaniał bliznę po cięciu cesarskim to warto było to wszystko przejść i
mogłabym to znieść jeszcze ze sto razy, bo gdy tylko ujrzałam maleńką twarz
mojej Julki zaraz po urodzeniu to wszystko już przestało być dla mnie ważne, a
ważna stała się tylko Ona - moja miłość jedyna, doskonała i nieskończona, mój
cud, moja córka Julia <3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz