9 miesięcy nosiłam ją pod sercem, czytałam bajki do brzucha, puszczałam muzykę Mozarta i Franka Sinatry, jadłam ile się dało, spałam kiedy miałam ochotę i śpiewałam jej kołysanki. Codziennie wyobrażałam sobie jak będzie wyglądać, jaki będzie nosek, jakie usteczka czy będzie miała moje oczy... Marzyłam o niej, by ją dotknąć, wziąć na ręce, utulać do snu, by ją po prostu już zobaczyć. Jednak do głowy mi nie przyszło by pomyśleć o tym, że najpierw muszę ją urodzić! O tym dniu, w którym ona miała przyjść na świat nie chciałam myśleć. W ostatnich 4 tygodniach ciąży poczytałam sobie w poradnikach i na forach internetowych jak wygląda poród naturalny, a jak cesarka. Jednak nie pomyślałam, że to MNIE w końcu spotka. Pojawił mi się duży brzuszek, mała istotka kopie mnie w żebra i w głowie miałam tylko wizję tego, że w jakiś magiczny bezbolesny sposób pojawi się już dziecko obok mnie, a ja będę wyglądać jak Angelina Jolie - piękna, szczupła z idealną figurą i ślicznym różowym bobaskiem na rękach. Ojjjj ja głupia! Jakże się rozczarowałam tą wizją!
Mimo, że spodziewałam się tego dnia, bo dwa dni przed porodem opanował mnie szał sprzątania (wyszorowałam wszystkie kafelki w łazience i totalnie wysprzątałam całe mieszkanie, zupełnie nie wiem teraz po co) to był on dla mnie totalnym zaskoczeniem. 1 sierpnia o 5:06 obudził mnie w jednej chwili budzik, który budził mojego męża A. do pracy i lejące się strumieniem wody płodowe. Zerwałam się z łóżka ciesząc się i zarazem bojąc się jak cholera co to dalej będzie. A. wyszedł prędko z psem i poszedł po samochód, a ja w tym czasie przebrałam ubranie i czekałam grzecznie aż po mnie przyjdzie. Pojechaliśmy do szpitala, izba przyjęć była cicha i pusta. Zrobili mi badanie wstępne, zero rozwarcia, zero skurczy, mega potok wód i taką mnie zaprowadzili na sale porodową. Cały czas towarzyszył mi A. Ułożyli mnie na dużym łóżku porodowym, podłączyli KTG i czekałam na rozwój zdarzeń. Jednak nic się nie działo, humor mi dopisywał, a z każdą godziną zamiast skurczy to coraz bardziej chciało mi się spać. Po godzinie 10 rano podłączyli mi kroplówkę z oksytocyną, żeby rozkręcić skurcze, których oczywiście nie czułam. Po pierwszej dawce zasypiałam zupełnie, więc ją zwiększyli. No i po 5 lub 10 minutach już nie byłam senna rozbudziły mnie lekkie skurcze, które potem zwiększyły się do 5 takich już konkretniejszych prościuteńko z kręgosłupa po czym wszystko ustało. Łzy mi pociekły bo mnie to zabolało, a po kolejnym z rzędu badaniu dostałam bardzo dużą już dawkę oksytocyny, po której już zupełnie ustała akcja porodowa, a lekarz załamany tą sytuacją stwierdził, że szyjka się zamknęła i w dodatku zagięła i przez to poród naturalny już raczej nie wchodzi w grę. Poszli gdzieś lekarze się po konsultować co tu dalej zrobić ze mną i usłyszałam pytanie "próbujemy jeszcze raz oksytocynę czy decyduje się Pani na cesarkę? Bo według mojej opinii nie urodzi Pani naturalnie, za dużo komplikacji wychodzi". Ja już po 10 godzinach leżenia pod tą kroplówką, głodna i zmęczona całą tą sytuacją podpisałam papiery na zabieg cięcia cesarskiego. O 15:30 zabrali mnie na blok operacyjny. Bałam się niesamowicie, ale nie samego cięcia, a zastrzyku w kręgosłup. Anestezjolog kazał mi usiąść podciągnąć nogi i wbił igłę, której w ogóle nie poczułam! Poczułam jedynie jak mróweczki rozchodzą się od pach aż do czubeczków palców u stóp. W tym momencie już wpuścili mojego męża na blok (całe szczęście, że na cesarce też może towarzyszyć mąż!) złapał mnie za rękę, a mi puściły emocje i płakałam jak bóbr. Poczułam ciąganie brzucha i już wiedziałam, że za chwilę będzie TEN moment. Nagle szarpnięcie spod żeber i poczułam jak kładą dziecko na moich nogach. Zanosiłam się już całkowicie, nie mogłam uspokoić się za nic. I wtedy usłyszałam płacz, płacz mojego dziecka, mojej córeczki. "Boże ona tam jest, ona płacze, ona żyje, moje dziecko!" tylko to w kółko chodziło mi po głowie. Po chwili owinięta w zielone prześcieradło ujrzałam jej twarz... Malutka twarz mojej maleńkiej perełki. Jedyne co zdążyłam wydukać przez łzy to "niunia to ja mamusia, nie płacz już", a jedna z położnych wzięła moją dłoń i położyła na jej główce... To był TEN moment! A po chwilce już ją zabrali. Kazałam A. iść za nią, żeby nie była tam sama. Zaszywali mnie już i nagle weszła lekarka mówiąc " 10 punktów, dziecko zdrowe" a mi ulżyło i już całkiem płakałam, aż brakowało mi tchu. Potem przełożyli mnie na inne łóżko i taką zaryczaną wieźli do windy. Po drodze mijaliśmy pokój noworodków i wyszedł mój mąż z córeczką na rękach i to był najpiękniejszy widok w moim życiu. Mój mąż, moja miłość życia trzyma w rękach nasz mały cud... A. położył mi ją na serduszku i maleńka zaczęła się uspokajać. Pamiętam, że była owinięta była w jasnozielony rożek... ona moja córeńka, Julia Kornelia R.
Możemy wyobrażać sobie tą chwilę, snuć marzenia, śnić o tym, czytać w książkach czy oglądać filmy, ale kiedy doświadczamy jej sami to nic się temu nie może równać. Widok własnego dziecka, tego wyśnionego, wymarzonego i wszystko wtedy idzie w niepamięć - ból, strach, zmęczenie... Nie zamieniłabym ani jednej sekundy z tego dnia na inną mniej lub bardziej bolesną, bo ten dzień taki miał być, tak miała narodzić się moja córka i takich przeżyć miałam doświadczyć by stać się jej mamą. Był to dzień jedyny w swoim rodzaju, najpiękniejszy, dzień narodzin cudu, mojego cudu, o którym śniłam, marzyłam i pragnęłam jak niczego innego pod słońcem od zawsze...
"Gdy rodzi się dziecko, rodzi się też matka"